Poniemiecki [FELIETON]
Moje świadome dzieciństwo przypadło na lata 80. XX w. Jak wszyscy koledzy wychowałem się na serialu „Czterej pancerni i pies” o przygodach sympatycznej i odważnej załogi czołgu „Rudy”. Wrogami byli oczywiście Niemcy – chociaż w serialu niezbyt straszni, zbrodniczy, krwiożerczy, ale raczej głupi, nierozważni i lekkomyślni. Wystarczyło, że Gustlik zawołał do bunkra „Willi, komm!”, by naiwni Niemcy powyłazili pojedynczo, podstawiając głowy prosto pod uderzenia kolb karabinów Janka, Grzesia i Tomasza.
„Czterech pancernych” nadal uważam za świetną, komiksową rozrywkę. W warunkach braku wolności słowa, akcja serialu wojennego nie mogła być jednak czystą rozrywką, ale musiała prezentować dzieciom „politykę historyczną”. Wybrano sprytny zabieg: zamiast oczernienia wrogów, ośmieszano ich. „Niemiecki” dla dzieci miał oznaczać: niepoważny, żałosny, kiepski. A co oznacza „poniemiecki”?
Dla mieszkańców zachodniej i północnej Polski w czasach PRL to słowo opisywało nie tyle rzeczywistość, co pewne emocje. Poniemieckie były ulice, domy, kamienice, kościoły, pałace, ale też infrastruktura techniczna – mosty, wiadukty, tunele, dworce, wieże, zapory. Niezależnie od obiektywnej wartości, dla mnie „poniemiecki” zawsze znaczyło: dziadowski, żałosny.
Mieszkaliśmy z rodziną w Jeleniej Górze na klasycznym blokowisku „Zabobrze”. Dzielnica była dobrze zaprojektowana – spełniała współczesną ideę „miasta 15-minutowego”. Długo nie mieliśmy samochodu, ale dla mojej rodziny i kolegów było normalne, że chodzi się pieszo, bo w dzielnicy wszędzie można dojść maksymalnie właśnie w 15 minut. Podczas tych wędrówek podobało mi się, że wszystko w otoczeniu jest nowe. Najstarsze bloki, szkoła, przedszkole, pawilony handlowe miały 10 lat. W Jeleniej Górze nie było zniszczeń wojennych, nie było charakterystycznego dla zrujnowanych miast „sztukowania” historycznych centrów nowymi budynkami. Tutaj podział na nowe i stare był zero-jedynkowy. Magiczną granicę tych światów stanowił most na rzece Bóbr, która oddzielała nasze „Zabobrze” od „miasta”, czyli dawnego Hirschbergu. Wtedy nie wiedziałem, że moje miasto tak się kiedyś nazywało, o tym się jakoś nie rozmawiało. „Miasto” było poniemieckie i miało wizerunek zgodny z moją definicją tego słowa, czyli krótko mówiąc „rozpadziocha”. Elewacje budynków były pokryte burymi elewacjami z zaciekami, dachy zapuszczone, a ulice pokryte starym brukiem.
Na „Zabobrzu” wszystko było uporządkowane, geometryczne, proste, płaskie. A w śródmieściu – wąskie kaniony kamienic, jakieś gzymsiki, nawisy spadzistych dachów, czterodzielne okna, dymiące kominy, obdrapane, zatęchłe klatki schodowe ze skrzypiącymi schodami. Szaro wszędzie, buro wszędzie... Jak miałem nie kojarzyć poniemieckości z brudem, zapyziałością, starością, rozpadem? Źle się tu czułem. Wolałem moje czyste, jasne, nowoczesne osiedle z zieloną trawą i świeżym powietrzem.
Czasem odwiedzaliśmy rodzinę w okolicznych miasteczkach i jednej wsi. Gdy widziałem moją rodzinną kamienicę w Lubaniu cieszyłem się, że już tam nie mieszkam. Ale prawdziwie depresyjne były poniemieckie wsie mijane po drodze. Teraz nazwałbym to krajobrazem postapokaliptycznym. Zapadnięte, odrapane mury, dziurawe dachy, rozwalone rynny, stodoły z przegniłymi drewnianymi drzwiami, podwórka ze stadami kur łażących po słomie zmieszanej z nawozem, zardzewiałe szkielety maszyn rolniczych, psy przykute łańcuchami do rozpadających się bud. W dzieciństwie nie widywałem starych domów w dobrym stanie. Ich rozkład był dla mnie prawem natury. Wracając do mojego bloku, zawsze czułem się mieszkańcem lepszego świata.
W latach 90., jeszcze przed upowszechnieniem internetu, ale gdy niektórzy mieli już nagrywarki CDR, między „komputerowcami” krążyły płyty CD wypełnione multimediami. Kiedyś dostałem płytę opisaną „Jelenia Góra/Hisrschberg 1850-1945”. Przeżyłem wtedy szok, jakbym pierwszy raz zobaczył zaniedbaną wcześniej osobę, po udanej „metamorfozie” u stylistki. Rozpoznawałem ulice i stare budynki Jeleniej Góry i okolicznych miejscowości w Karkonoszach, ale nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Wszystko było zadbane, czyste, z pięknymi i szyldami, szpalerami drzew. Najładniejsi byli ludzie – eleganccy, w cylindrach, frakach, długich sukniach, rękawiczkach, z parasolkami. Miejsca rekreacyjne i parki ciężko było rozpoznać, bo ja znałem zarośnięte ruiny, a na widokówkach znajdowałem piękne kawiarnie, tarasy, parasole, ogródki.
Te zdjęcia zachęciły mnie do poznania historii mojej małej ojczyzny, do której w 1945 r. przybyło pokolenie moich dziadków. To fascynująca, niemiecko-polska historia całkowitej wymiany kilku milionów mieszkańców. Historia udokumentowana wspomnieniami, zdjęciami, ale także ludowymi legendami i anegdotami (ukryte skarby, podziemne fabryki itp.). Od tego czasu stopniowo stawałem się dolnośląskim patriotą i czuję łączność zarówno z moimi przodkami – osadnikami z Kresów Wschodnich, ale również z wysiedlonymi poprzednimi mieszkańcami. Teraz wiem, że „poniemieckie” zaczęło się rozpadać po wojnie, ponieważ mieszkańcy co najmniej przez 30 lat nie czuli się u siebie, ale jak w obozie dla uchodźców, a w najlepszym razie w budynku socjalnym, czekając na III wojnę światową, albo że „wrócą Niemcy”. Drugim czynnikiem było niezrozumienie organizacji i techniki zastanego tu świata, spowodowane przepaścią cywilizacyjną. Trzeba było trzech pokoleń, aby można było przestać myśleć w kategoriach „My – Oni”.
PS. Po wejściu do Unii Europejskiej już wiem, że stare domy, kamienice, pałace i ulice można wyremontować i że są piękne. Jako mieszkaniec polsko-niemiecko-czeskiego pogranicza czuję się jednocześnie Polakiem, Dolnoślązakiem, „Karkonoszaninem” i „Izerczykiem”. Jestem lokalnym patriotą mojej małej, a zarazem wielkiej, bo europejskiej Ojczyzny.
Komentarze