Zawodowy obserwator. Wywiad z Rafałem Sonikiem
– Zatrudniam setki ludzi, jestem pracodawcą od 30 lat i obserwuję ich zarówno w środowisku służbowym, jak i poza nim (…). Moim głównym zajęciem jest wnikliwa obserwacja i wyciąganie wniosków: bardziej lub mniej trafnych – mówi Rafał Sonik, z którym rozmawiamy o zarządzaniu, o pracy i pasji, o zwycięstwie i porażce, a także o… przemyśle farmaceutycznym.
- W zeszłym roku pierwsze miejsce na podium, a w tym – nieukończony Rajd Dakar. Czy więcej wynosi pan z sukcesów czy z porażek?
Osiąganie sukcesów nie jest możliwe bez ponoszenia porażek, dlatego z całą pewnością porażki dają większą lekcję życia. Jest tutaj jednak haczyk – każdą porażkę trzeba traktować jako jeden z kamieni milowych na drodze do sukcesu. Oczywiście, sukces też jest potrzebny. Do tego, aby mieć poczucie, że warto jest się wysilać, dawać z siebie maksimum i robić więcej, niż się od nas oczekuje. Sukces może być różnie przez różnych postrzegany. Znam wiele osób, które traktują życie bardzo powierzchownie, wyłącznie jako okazję do tego, żeby się najeść – najlepiej w restauracji z gwiazdką Michelin, napić – najlepiej wina z jak najwyższej pozycji na liście Wine Spectator, oraz wyspać – najlepiej w 7-gwiazdkowym hotelu. Luksus jest dla nich synonimem szczęścia i życiowego powodzenia. Z drugiej strony są ludzie, w tym ja, którzy wychodzą poza ten konsumpcyjno-trywialny model życia, bo potrzebują czegoś więcej. Cały czas stawiają sobie nowe wyzwania, które mogą wydawać się trudne albo wręcz nierealne. W moim przypadku, bez względu na to, czy mówimy o sukcesie sportowym czy zawodowym, takie zachowanie wynika z pasji, czyli robienia niemożliwego dzięki temu, że wychodzi się ponad pewne określone schematy i oczywiste oczywistości.
- A czy sukces można odnieść tylko wtedy, kiedy między pracą i pasją postawi się znak równości?
Patrząc z perspektywy czasu, wydaje mi się, że codzienny wysiłek musi iść w parze z jakimś rodzajem pasji. Nie chodzi tu jednak o zaangażowanie bliskie heroizmowi. Wystarczy, żeby np. zaimponować szefowi, pokazać mu, że jest się lepszym, niż zakładał. Dla mnie tego typu podejście to również objawy pasji. Nie chciałbym, żeby słowo „pasja” było kojarzone tylko z osobami znanymi, które osiągnęły spektakularny sukces. Pasję może mieć np. pracownik ratraku ubijający trasę narciarską, który robi swoją robotę dobrze, tak jak nikt inny. Nie można powiedzieć, że jego pasja jest mniejsza niż moja czy np. Justyny Kowalczyk. Nie istnieje coś takiego jak „pasjomierz”, bo pasja to postawa do życia – bez względu na to, czy ktoś ubija trasę ratrakiem, czy jeździ po niej i zdobywa puchar świata.
- Od słowa biznesman woli pan przedsiębiorca. Czy żyłki do handlu można się nauczyć, czy musi być ona wpisana w DNA?
Zatrudniam setki ludzi, jestem pracodawcą od 30 lat i obserwuję ich zarówno w środowisku służbowym, jak i poza nim. Gdyby ktoś mnie zapytał, kim jestem z zawodu, to bez wahania odpowiedziałbym: „zawodowym obserwatorem”. Moim głównym zajęciem jest wnikliwa obserwacja i wyciąganie wniosków: bardziej lub mniej trafnych. A jeden z wniosków wypływających z moich obserwacji jest odpowiedzią na pani pytanie. Mianowicie nie ma ludzi pozbawionych talentów, są tylko tacy, u których talenty nie zostały rozwinięte lub odkryte, bo nie było na to szansy czy chęci.
Żyłki do czegokolwiek, również do biznesu, nie można się nauczyć. Tak jak każdy inny talent można ją tylko rozwinąć, albo nie. To jest trochę jak z glebą. Jedna da plon od razu, inna potrzebuje nawozu, a jeszcze inna nigdy nie urodzi. Moim zdaniem takich ewidentnych antytalentów nie da się zamienić na talenty. Trzeba więc skupiać się na tym, żeby lepiej lub gorzej rozwijać drzemiący w nas potencjał, bo każdy z nas jakiś ma. Niewiele jest osób, których w ogóle nie należy zatrudniać, bo pozbawieni są talentu do czegokolwiek; najczęściej są oni po prostu źle alokowani. Gdybym musiał u kogoś pracować jako księgowy, to z całą pewnością na takim stanowisku bym się nie odnalazł. Ale jeżeli ktoś by mnie zatrudnił do kreowania nowych rozwiązań, na pewno bym się sprawdził.
- Wygrana w Dakarze, ale i w innych rajdach, nie byłaby pewnie możliwa bez wsparcia zespołu ludzi. Ponoć starannie dobiera pan swoich współpracowników.
Przede wszystkim oduczyłem się zatrudniania z dnia na dzień. Proces rekrutacyjny czasem trwa nawet kilka miesięcy. Zdarza się, że z danym kandydatem spotykam się kilkanaście razy. Wolę jednak poświęcić np. pół roku i wiedzieć, z kim faktycznie mam do czynienia, niż się pospieszyć i dopiero po jakimś czasie zorientować, że to nie ta osoba. Zauważyłem, że do mojej fi rmy aplikują coraz lepsi i coraz bardziej zdeterminowani ludzie – gotowi, żeby przeznaczyć tych kilka miesięcy na zdobycie upragnionego miejsca pracy w organizacji. A jak już zatrudnię, to raczej nie zwalniam. Są to przypadki sporadyczne, choć uważam, że jeśli ktoś się nie sprawdza, a nie odgrywa pierwszoplanowej roli, zamiast go alokować w inny obszar, taniej, szybciej i z lepszym skutkiem dla całej fi rmy jest wręczyć mu wypowiedzenie. Brutalne, ale prawdziwe.
- Powstało wiele książek na temat stylów zarządzania. Jaki jest styl Sonika? Jakim jest pan szefem?
Mam podstawową zasadę, która brzmi tak: „żeby móc wymagać maksimum od innych, najpierw muszę wymagać maksimum od siebie”. Przykład? Nie wprowadziłem elektronicznego kalendarza nikomu w fi rmie, dopóki nie wprowadziłem go sobie. Co więcej, mój kalendarz jest widoczny dla wszystkich, którzy mają do niego kod dostępu. Uważam, że stanowi to punkt wyjścia, żeby móc wymagać od moich ludzi tego
samego, tzn. udostępnienia swoich harmonogramów, aby można było skuteczniej zarządzać ich czasem. Wiadomo, że nie wszystko, co robi pracodawca, da się w stosunku 1:1 przełożyć na pracownika i odwrotnie. Jako głowa fi rmy uczestniczę w procesach wymagających podejmowania decyzji o gigantycznej odpowiedzialności. Nikt za mnie tych decyzji nie podejmie. Nikt też nie weźmie odpowiedzialności za ich konsekwencje. Z tego względu zdarza się, że muszę wyłączyć się, oderwać od spraw bieżących i przenieść myślami lub ciałem w zupełnie inne sfery spokoju. Powoduje to, że sprawiam wrażenie niedostępnego. Jestem jednak przekonany, że znaczna większość moich ludzi rozumie takie zachowanie.
- Działa pan w różnych branżach: księgarskiej, IT, deweloperskiej, związanej z budową i zarządzaniem centrami handlowymi. A co pociąga pana w przemyśle farmaceutycznym?
Wśród wszystkich biznesów, w które jestem zaangażowany – choć tak naprawdę nie jest ich aż tyle – największy niedosyt czuję w farmacji i medycynie. Chętnie byłbym bardziej aktywny w tych segmentach, gdybym tylko miał więcej czasu albo gdybym alokował swój czas kosztem innej działalności. Pierwszą rzeczą, którą bym się wówczas zajął, byłaby autodiagnostyka przy pomocy smartfona. Dziś prawie wszyscy korzystamy z telefonów komórkowych, praktycznie nie rozstajemy się z nimi. Smartfon może stać się mikroskopem, wysokorozdzielczym aparatem, półprofesjonalną kamerą… Długo można byłoby tu wymieniać. A tego, co jest najbardziej potrzebne, czyli aplikacji lub nakładki zamieniającej telefon w urządzenie diagnostyczne, nie ma. Jest to dla mnie niepojęte!
Na Dakarze każdy uczestnik posiada specjalny nadajnik. Jeśli ktoś nie porusza się przez 4 minuty, do centrali w Paryżu wysyłany jest sygnał alarmowy za pośrednictwem satelity – niezależnie czy jest się w Argentynie, Boliwii, Peru, czy jeszcze gdzieś indziej. Jeżeli w dalszym ciągu nie ma oznak ruchu, wysyłany jest helikopter z ratownikami, aby sprawdzić, czy aby nic złego się nie stało. Dzięki takiemu rozwiązaniu można zapobiegać odwodnieniu, a w skrajnych przypadkach nawet śmierci.
Myślę, że za takie rozwiązanie na co dzień, większość z nas byłaby w stanie dużo zapłacić. Co więcej, ja wykupiłbym tę funkcję na telefony moich rodziców. Ubezpieczalnie i banki także powinny być zainteresowane takim projektem.
- Pana zdaniem, czym polski przemysł farmaceutyczny powinien się wyróżniać?
W Polsce produkowane są przede wszystkim leki odtwórcze – leki oryginalne wymagają bowiem olbrzymich nakładów fi nansowych ze względu na kosztowne badania kliniczne. Nie powinniśmy mieć jednak z tego powodu kompleksów, wręcz przeciwnie. W temacie generyków, które umożliwiają zwiększenie dostępu pacjentów do leku, jest wiele do zrobienia. Przykładem może być zmiana formy produktu leczniczego. Jest to jedna z najszybciej rozwijających się gałęzi przemysłu farmaceutycznego. Nie we wszystkim możemy być liderami, ale w bardzo wielu dziedzinach możemy przyczyniać się do postępu na świecie, w tym postępu w przemyśle farmaceutycznym.
- Biznes i sport to bardzo pokrewne dziedziny, bo zarówno w jednej, jak i w drugiej liczy się wynik. Czy częściej doświadczenia w sporcie przekłada pan na biznes czy odwrotnie?
Trudno jest tutaj mówić o częstotliwości. Moim zdaniem ważniejsze jest, jak reaguje się na wynik – zwycięstwo albo porażkę.
Na tegorocznym Dakarze jechałem na trzeciej pozycji i byłem jedynym zawodnikiem spoza Argentyny, który miał szanse wygrać i zapisać się na kartach światowego motosportu. Wygrana w tym rajdzie to dla kierowcy najwyższe odznaczenie, a ja mogłem zdobyć je po raz drugi z rzędu i znowu być bohaterem. Cały rok 2015 nie zaprzeczałem temu, że zrobiłem coś wielkiego. Kiedy trzeba było wypinać pierś do odznaczeń, robiłem to bez skrupułów. Miałem poczucie, że jestem na dobrym miejscu. Nie było we mnie fałszywej skromności, bo zwyciężyłem uczciwie w uczciwym wyścigu, po 15 latach starań. Zwycięstwo nie było wtedy przypadkowe.
Kiedy tym razem eksplodował mi w quadzie silnik, byłem wkurzony i przygnębiony. Wiedziałem, że jest to bardzo pechowa sytuacja, w mikrostopniu zawiniona przez mojego mechanika i przeze mnie. Najprościej byłoby wrócić do domu następnego dnia, ale jaki byłby to komunikat dla ludzi z mojego teamu? Jaki byłby to komunikat dla moich kibiców? Dlatego też zostałem i ja, i cała drużyna. Nikt nie wrócił do domu zdemotywowany. Musiałem nie tylko przyjąć na klatę swoją porażkę, ale także rozżalenie i rozczarowanie innych. Wszystko po to, żeby kiedyś znowu móc cieszyć się ze zwycięstwa.
Bohaterem nie jest się wtedy, kiedy konsumuje się swoje zwycięstwo. Bohaterem można zostać wtedy, kiedy przezwycięży się najgorszy kryzys.
- Ostatecznie porażka, mimo że bardzo dotkliwa, okazała się trochę bardziej strawna niż wydawało się na początku.
Tak. Pierwszą rzeczą, o jaką poprosiłem mojego współpracownika po powrocie do domu, było zrobienie statystyk, na które wcześniej nie zwracałem zbytnio uwagi. 4 lata, 26 przejechanych rajdów, w tym 4 Rajdy Dakar, wszystkie rajdy na mecie, 23 razy na podium, 13 zwycięstw… Liczby mówią same za siebie.
- À propos liczb. Co dało panu większą satysfakcję: pierwsze zarobione pieniądze czy pierwszy zarobiony milion?
Zarabiałem już w wieku kilkunastu lat. Moja mama pytała mnie wtedy: „synku, po co ci te pieniądze?”. Na co ja odpowiadałem, że chcę jeździć na nartach, chce grać w tenisa, chcę uprawiać windsurfi ng, chcę wyremontować mamie dom… Zawsze najpierw miałam marzenia, a dopiero później zarabiałem na ich realizację i to na różne sposoby. Marzenia są motorem wysiłku, to one inspirują mnie do każdego działania.
Rozmawiała Patrycja Zawadzka
Fot. Sonik Team
Wywiad ukazał sie w numerze 1/2016 magazynu "Przemysł Farmaceutyczny"